Tag Archives: Jozani Park

Zanzibar dzień 5.

Piątek.

Obudził mnie magiczny śpiew ptaków. Niby nic takiego, gdyby nie to, że jakimś cudem owe ptaki fruwały w pokoju. Drzwi były zamknięte przez całą noc, więc jak im się udało wejść?

Najważniejsze jednak było to, by nie dać się ponieść muzyce… jeszcze przez przypadek człowiek wstanie z łóżka bez klapek, a wokół przecież cmentarzysko mrówek. Wybrałam się na śniadanie z taką nadzieją, że będzie to posiłek tak pyszny i soczysty, jak wczorajsza kolacja!

Dostałam talerz  z owocami i świeżo wyciskany sok z… Ananasa ;-). Czego chcieć więcej od życia ? Na drugie omlet. Generalnie myślę, że tyle jajek co na Zanzibarze nie zjadłam przez ostatni rok, to samo dotyczy fasoli. Na zdrowie !

Zebrałyśmy się w miarę szybko, bo dzisiejszy dzień to dzień, w którym rozpoczęłyśmy nasze wycieczki.

JOZANI PARK

Środek transportu: Dala Dala (coś na kształt autobusu mieszczący zawsze x ludzi+1)

Czas wyjazdu: Hakuna matata.

Czekałyśmy na dala dala ok 15 min, pełne motywacji stwierdziłyśmy, że będziemy iść dopóki „coś nie wyjedzie nam na przeciw”. Już po kolejnym kwadransie 35 stopniowy upał stopił  i oblał potem naszą motywację, a pierwsza wyprawa w nowych crocsach okazała się być dla mnie bezduszna.

Bezludna ulica i my. Zazwyczaj jest tak, że gdy człowiek stracił już nadzieje i jest mu wszystko jedno, pojawia się wybawienie.  Tak było i tym razem. Ze słonecznych otchłani wyłonił się pojazd mechaniczny, i nie była to fata morgana, fakt -zbliżał się do nas z prędkością żółwia, zabierając po drodze ludzi, pojawiających się z nikąd , ale był PRAWDZIWY !

Wsiadając już nie było ważne dokąd dojedziemy.Byle do przodu !

Tubylcy i dwie muzungu, czyli nieśmiałe uśmiechy, ale też i obłąkany wzrok patrzący prosto na nas. Fenomenem będą zawsze kobiety ubrane w tkaniny nieprzepuszczające powietrza (bez żadnych oznak, że im za ciepło) i my: spocone, mokre, ledwo dychające dwie muzungu w szortach/spódniczce. Jak to jest możliwe, że te kobiety są wciąż tak piękne i suche będąc ubrane w welur? Czary.

Dojechałyśmy do Paje, bo gdzieżby indziej. Kolegi Włocha nie spotkałyśmy, ale za to czekałyśmy w nieskończoność na kolejne DalaDala.

Miejsce, które wybrałyśmy na dziś to dżungla, więc zamiast ognistych promieni słonecznych przywitało nas przyjemne orzeźwienie wszędobylskiej zieleni. Zabronione było wejście na własną rękę, dlatego też czekałyśmy aż uzbierze się grupka chętnych. Ciężko mi przypomnieć sobie co i jak. Jedno jest pewne: przewodnik widział rzeczy, których nikt inny by nie dostrzegł i to z takiej odległości, że czułam jak się teleportuję do książki „Dom na Zanzibarze „/autorka miała to samo spostrzeżenie w czasie Safari/

Wszystkie rośliny, które nam opisywał wykorzystywane są w medycynie. Cała dżungla to jedna wielka apteka, której my Europejczycy nie dostrzegamy, bo przecież nie ma dołączonej ulotki! Zabrałam liście na pamiątkę, najładniejszy oczywiście zgubiłam w drodze powrotnej. Pamiętam miniaturową żabę, nie wiedziałabym co to, gdyby nie nasz Pan przewodnik, kwiat który zamyka się po dotknięciu (jak w filmie!) i małpi gaj. Były tak śmiałe, że bałam się, że zaatakują. Na szczęście atakowały tylko siebie nawzajem.

W ogóle czułam się taka mała w gąszczu palm i lasu namorzynowego – jak nigdy! Jedno jest pewne: byłam gościem zaproszonym do Edenu.

W drodze powrotnej złapałyśmy dala dala, przynajmniej tak nam się wydawało, bo generalnie złapałyśmy ‚carpooling’. Jechałyśmy w towarzystwie  garnka wypełnionego minimum 20 kg ryżu i dwóch kolegów, którzy jak to na mężczyzn przystało chcieli pokazać ile wyciska ich maszyna. Tak szybko w Afryce jechałam pierwszy i ostatni raz, chociaż nie powiem wiatr we włosach to to czego mi trzeba było !

Piesze wędrówki po centrum Paje.

Moją uwagę przykuła kobieta robiąca afrykańskie warkoczyki koleżance. TO BYŁO TO, o czym zawsze marzyłam! Pamiętam kiedy ok 12-15 lat temu weszły programy, dzięki którym do zdjęcia dobierało się fryzury. Oczywiście dobrałam sobie warkoczyki, wydrukowałam zdjęcie (na pierwszej drukarce w moim życiu) i zachwycona trzymałam je w książce. Dobra, dobra fryzura fryzurą, a w żołądku ssie. Zaglądnęłyśmy do pierwszego lepszego słomianego domku i oczywiście znalazłyśmy: ryż fasolę i szpinak :). Ania onieśmieliła ok. 6letniego chłopca, ale już po chwili złapali wspólny język i wygłupów nie było końca. Jedzenie dobre, raczej nigdy nie miałam i nie mam problemu z warunkami w których dane jest mi jeść. Jestem zdania, że skoro inni w takich jedzą, to znaczy, że wszystko jest ok.  Jest tak jak myślimy, a dobrych myśli nigdy za wiele ! Mąż naszej restauratorki zabrał radio pod pachę i odprowadził nas na plażę, abyśmy bez przeszkód  mogły przejść tutejszą dzielnicę mieszkalną i zrobić sobie lazurowy spacer wśród ulubieńców kitesurfingu na odcinku: Paje-Mbuyuni.

Nic Wam więcej nie napiszę, bo w mojej głowie już do końca dnia były tylko myśli dotyczące warkoczyków, także byle do jutra !

Noc spędziłyśmy w ciemnościach, żeby mrówki nie poczuły się zaproszone, a jaszczurki w spokoju wykonywały swoją pracę jedząc komary.

Teraz, z perspektywy czasu wydaje mi się, że wszystko tak lekko opisuję, a w momencie którym to się działo zdolność myślenia odbierało prażące słońce i piękno wszystkiego. Gdy jest Ci błogo słowa mogą zagłuszyć ten stan, dlatego lepiej jest przeżywać, zamiast paplać.

Tak właśnie było w Mbuyuni. Piękno odbierało mowę.

Autorką większości dzisiejszych zdjęć jest Ania Jankowska z Go Amelia Go

M.