OdNowa

Witajcie moi drodzy.

 Pomyślałam, zajrzę, może w końcu coś napiszę, popatrzyłam co tu się dzieje… no Sodoma i Gomora. Pora na porządki. Długo się wahałam co zrobić z lifeaspiration. W końcu to kawał mojego życia, ale patrząc dziś na moje posty z 2013-2015 roku zwyczajnie nie mogę ich tu zostawić. Nigdy wcześniej nie przeszkadzały mi tak jak dziś. Może też nigdy wcześniej nie miałam konkretnego zamiaru porządków i reorganizacji mojego ‚bloga’ i dlatego przedstawić go można jako’barachło’.

Myślę, że to się zmieni.

Myślę, że ja to zmienię.

Co nie oznacza, że skoro postanowiłam tu dziś coś napisać, to zamiast tego zajmę się usuwaniem śladów przeszłości 😉

 Ostatnimi czasy podróżuję, a raczej używam życia. Konkretne (oznacza to dłuższe niż 3-5dni) podróże rozpoczęłam w 2016 roku kiedy to na przełomie stycznia/lutego byłam na wymarzonym urlopie w Tanzanii (z krótkimi przystankami w Istambule i Pradze), który częściowo został tu opisany. Jesienią wybyłam do Gruzji i Armenii objeżdżając co się da. Cały rok 2016 był podróżą w głąb siebie, której wcześniej nie zauważyłam. Muszę stwierdzić, że dorosłam i zasmakowałam życia na tyle na ile sobie pozwoliłam. Bardzo często też jeździłam w góry.  Można by rzec, że wykorzystywałam każdy wolny weekend by oczyścić się po korporacyjnym tygodniu. Moim towarzyszem życiowym został rower, na którym przebywałam dziennie 10-70km. Kupiłam też swoje własne mieszkanie, co kosztowało mnie wiele nerwów i decyzji, które będą mieć swoje konsekwencje przez najbliższe lata. Zagłębiałam się we wszystko co mnie interesowało: metodę Feldenkraisa, bodyArt i pilates, wegańskie gotowanie, przetwory, kwiaty, renowacje mebli, czytanie, SlotART festiwal i wszystkie opcje z których mogłam skorzystać w trakcie wolontariatu, warsztaty ceramiki, no i w końcu zaliczyłam pierwszy poziom w szkole jazzu.

 Najważniejsze jest jednak to, że zaczęłam o siebie dbać (nie żebym wcześniej się nie myła hahaha). Mam na myśli higienę psychiczną i ukojenie zmysłów (SPA, masaże, shiatsu). Przestałam walczyć ze sobą i z innymi. Był to niewątpliwie trudny, burzliwy etap dla ludzi, którzy mnie otaczali.

 Ten rok nie byłby tak piękny, gdyby nie osoba, która właśnie dzięki podróży została jedną z najbliższych mi dusz. Mowa o Ani z goAmeliago (fb). Dużo łatwiej jest podróżować, zdobywać górskie i życiowe szczyty i pagórki gdy ma się u boku przyjaciela. To był rok nowych dorosłych przyjaźni: podróżniczych, życiowych i ‚pracowniczych’.

Nie pisałam, ponieważ całość bloga dotychczas tu zamieszczona kłóciła się z ostatnim rokiem mojego życia 😉

 Rok 2017 jeszcze bardziej kłóci się z moją blogową osobowością z poprzednich lat. Mieszkanie wynajęłam, złożyłam wypowiedzenie w pracy i wyjechałam na kilka miesięcy do Indii, gdzie obecnie przebywam (wraz z moim chłopakiem, który przyjechał tu wcześniej).

Będę starała się podzielić swoimi przemyśleniami, które zaprzątały moją głowę ostatnie 3 hinduskie miesiące.

Rok 2016 Dziękuję i do widzenia

Marta.

Chrzest księżniczki na ziarnku grochu.

Jestem w raju to i wypadałoby się budzić jak księżniczka: śpiew ptaków, uroczyste odsłonięcie dwóch moskitier, promienie słońca wpadające przez okna, szum fal i zapach mango.

Dzisiejszy poranek ‚nieco odbiegł’ od tej wspaniałej opowieści. Owszem śpiew ptaków i szum fal na pewno dałoby się usłyszeć, gdyby nie spało się w KORKACH do uszu. Generalnie często budzę się wcześnie, więc 6 rano jest wyczynem tylko na wakacjach. Chciałam się upewnić czy wszystko wokół jest tak piękne jak dnia poprzedniego i zasnąć raz jeszcze, jednak coś mi na to nie pozwalało. Mianowicie mój raj mogłam objąć tylko jednym okiem ?! Drugie nie chciało się otworzyć.

Pierwsza myśl w głowie: no nie… powtórka z dzieciństwa, bez jaj… Spojrzałam w lustro: ugryzł mnie komar w powiekę. Myślę sobie; lepiej żeby Ania tego nie zobaczyła tak wcześnie.

Plan na dzisiaj to Rock Restaurant (wpisując Zanzibar w google image zawsze jako pierwsze wyskoczy wam to ‚słynne miejsce’) i zdjęcia…. No, ale przecież to było oczywiste, że jak na ‚księżniczkę na ziarnku grochu’ przystało komar krwiopijca/wampir ugryzie mnie  i pod milionem moskitier.

Calcium, rumianek, lodowata woda i leżakowanie – mój wypasiony sobotni zanzibarski poranek.

„Make UP” (co by dzieci nie pomyślały, że jestem CZAROWNICĄ), potem z modlitwą na ustach i nadzieją w sercu (że nie będziemy długo czekać na dala dala) ruszyłyśmy do słońca.

Przypominając sobie tę drogę w głowie wciąż mam piosenkę: ‚iść, ciągle iść w stronę słońca’ jednak w jakimś zbyt słonecznym wydaniu 😉

5, 10, 15 …20, 25, 30

(nie, nie mam na myśli tego starego programu młodzieżowego)

I tak kolejne minuty bez dala dala.

Naszym oczom ukazała się taksówka.

Pewnie Ania w moich-swoich za dużych crocsach i ja z ‚podbitym przez komara’ okiem wywarłyśmy wrażenie na taksówkarzu, bo nawet nie zaproponował nam ceny z afrykańskiego kosmosu !

Patataj, patataj, głazy, kamienie i jesteśmy !

Rock Restaurant Cafe

Nie wzięłyśmy pod uwagę praw natury tzn ODPŁYWU, więc na zdjęcia sobie poczekamy.

Po 5 minutach już miałam swoje grono przyjaciół, czyli: masaja, który chciał sobie zrobić ze mną zdjęcie, chłopaka posiadającego rower, koleżankę śpiewającą po angielsku (pokazująca eyes jako nose), kolegę, który wyciągnął nóż nie po to by mi nim pogrozić, ale by wydłubać dla mnie muszlę z piasku, i moją śmieszkę, która była smutna, że jestem tak skąpo ubrana (odkryte ramiona), ale zaraz gdy zrobiła mi burkę była najradośniejszym dzieckiem na plaży.  Anię natomiast ‚porwał odpływ’, czyli  ani widu, ani słychu przez co najmniej godzinę (mimo, że wołała mnie gdzieś z oddali).

Czas spędzony na tańcach i swawolach z dzieciakami na plaży uważam za jeden z najwspanialszych momentów w Tanzanii. Te wszystkie psychologiczne etapy, czyli: one dollar, water, money, potem zabawy, robienie sobie zdjęć, śpiewanie i to smutne pożegnanie: ‚see you tomorrow!’, a przecież tomorrow, to mnie już tutaj  nie będzie… Oczywiście było kilku przyglądających mi się muzungÓW i pytań, czy wszystko w porządku (bawię się ‚przecież z tutejszymi), przyszedł też manager/kelner z Rock restaurant (tutejszy) zadający mi to samo pytanie. Jakie było jego zdziwienie, gdy zawitałam w tej knajpie kilkanaście minut później.

Wywróciłam oczami do góry na dół, gdy zobaczyłam ceny w tym miejscu.

8$ za dwie gałki lodów ?

Nie mogłam się pogodzić z tą kosmiczną ceną. Wiedziałam, że tak na prawdę płaci się tam za widok z restauracji (lody ponoć też jedne z najlepszych w okolicy), ale nie pomagało mi to nic, a nic.

Zamówiłam. Lodów wciąż nie było (mimo, że minęło 30 minut), a kelner zdążył już zabrać pusty ‚kieliszek’ Ani. Pytam się co z moim zamówieniem, koleżanka już skończyła, a ja wciąż czekam. Chciałam powiedzieć, że już nie chcę żadnych lodów…. Kelner był baaardzo zakłopotany, bo po prostu zapomniał o moim zamówieniu, po 30 sekundach przyniósł lody i powiedział, że na koszt firmy.

RockRestaurant

To się moi drodzy nazywa ‚szczęście’.

Cały dzień szczęścia! Na powrotne dala dala czekałyśmy tylko 2 minuty, a jechałyśmy w towarzystwie żywych ośmiornic zapakowanych w gazety….

Kurs daladala no gdzieżby indziej jak nie do PAAAAJJJJJJEEEE (znów nie spotkałyśmy kolegi Włocha.. pewnie zabalował).

Skoro już jestem na miejscu, to postanowiłam wziąć to szczęście w garść i spełnić marzenie o afrykańskich warkoczykach !

Salon kosmetyczny (wchodzą dwie muzungu).

Dwie fryzjerki wymieniają się spostrzeżeniami w swahili.

Pewnie coś na kształt:

-Ty, Gienia patrz ! Muzungu chce sobie warkoczyki zrobić na tych swoich nitkowatych włosach, przecież tu nawet klej nie pomoże żeby to się kupy/dupy trzymało.

-E tam, jak chce to niech ma i się cieszy.

Były w trakcie robienia warkoczyków tutejszej piękności. No takich włosów to niestety chyba nigdy nie wyhoduje…

Trwało to długo, Ania zdążyła pójść do Mbuyuni. Czekała mnie zatem droga powrotna ‚w samotności’ ( dobry żart, w Afryce nigdy nie jesteś sam).

Warkoczyki muzungu stały się wielkim wydarzeniem dla mieszkańców Paje. Chłopcy kręcili się wokół salonu, pukali, żartowali, zaglądali. Dzieciaki wracające ze szkoły potykały się o kamienie, bo zamiast na ‚drogę’ patrzyły na mnie. Pan z ‚restauracji’ zaprosił mnie na obiad. Także zostałam ‚twarzą’ ryżu, fasoli i szpinaku!

Droga do domu była baaardzo przyjemna, wszyscy pozdrawiali mnie jak ‚królową Elżbietę’ słowami: ‚hey Sister!’ Ludzie zatrzymali dla mnie dala dala, które podwiozło mnie pod sam hotel. Wychodząc poczułam się jak prawdziwa księżniczka (na ziarnku grochu oczywiście), która właśnie spełniła swoje afrykańskie marzenie!

Obsługa hotelu zakochała się w moim image, nawet dostałam mrożoną kawę!

Ania wciąż rozkminiała czy jest możliwe, by miała warkoczyki na swoich króciutkich niteczkach , czy nie… A ja przeżyłam mój szczęśliwszy dzień . Dla każdego coś innego. Jedni potrzebują perfum Dior, inni mieszkania, czy tytułu magistra, a mi wystarczyły warkoczyki !

Hakuna matata.

Tylko jak w tym spać?

Wasza M

Lifeaspiration

 

Zanzibar dzień 5.

Piątek.

Obudził mnie magiczny śpiew ptaków. Niby nic takiego, gdyby nie to, że jakimś cudem owe ptaki fruwały w pokoju. Drzwi były zamknięte przez całą noc, więc jak im się udało wejść?

Najważniejsze jednak było to, by nie dać się ponieść muzyce… jeszcze przez przypadek człowiek wstanie z łóżka bez klapek, a wokół przecież cmentarzysko mrówek. Wybrałam się na śniadanie z taką nadzieją, że będzie to posiłek tak pyszny i soczysty, jak wczorajsza kolacja!

Dostałam talerz  z owocami i świeżo wyciskany sok z… Ananasa ;-). Czego chcieć więcej od życia ? Na drugie omlet. Generalnie myślę, że tyle jajek co na Zanzibarze nie zjadłam przez ostatni rok, to samo dotyczy fasoli. Na zdrowie !

Zebrałyśmy się w miarę szybko, bo dzisiejszy dzień to dzień, w którym rozpoczęłyśmy nasze wycieczki.

JOZANI PARK

Środek transportu: Dala Dala (coś na kształt autobusu mieszczący zawsze x ludzi+1)

Czas wyjazdu: Hakuna matata.

Czekałyśmy na dala dala ok 15 min, pełne motywacji stwierdziłyśmy, że będziemy iść dopóki „coś nie wyjedzie nam na przeciw”. Już po kolejnym kwadransie 35 stopniowy upał stopił  i oblał potem naszą motywację, a pierwsza wyprawa w nowych crocsach okazała się być dla mnie bezduszna.

Bezludna ulica i my. Zazwyczaj jest tak, że gdy człowiek stracił już nadzieje i jest mu wszystko jedno, pojawia się wybawienie.  Tak było i tym razem. Ze słonecznych otchłani wyłonił się pojazd mechaniczny, i nie była to fata morgana, fakt -zbliżał się do nas z prędkością żółwia, zabierając po drodze ludzi, pojawiających się z nikąd , ale był PRAWDZIWY !

Wsiadając już nie było ważne dokąd dojedziemy.Byle do przodu !

Tubylcy i dwie muzungu, czyli nieśmiałe uśmiechy, ale też i obłąkany wzrok patrzący prosto na nas. Fenomenem będą zawsze kobiety ubrane w tkaniny nieprzepuszczające powietrza (bez żadnych oznak, że im za ciepło) i my: spocone, mokre, ledwo dychające dwie muzungu w szortach/spódniczce. Jak to jest możliwe, że te kobiety są wciąż tak piękne i suche będąc ubrane w welur? Czary.

Dojechałyśmy do Paje, bo gdzieżby indziej. Kolegi Włocha nie spotkałyśmy, ale za to czekałyśmy w nieskończoność na kolejne DalaDala.

Miejsce, które wybrałyśmy na dziś to dżungla, więc zamiast ognistych promieni słonecznych przywitało nas przyjemne orzeźwienie wszędobylskiej zieleni. Zabronione było wejście na własną rękę, dlatego też czekałyśmy aż uzbierze się grupka chętnych. Ciężko mi przypomnieć sobie co i jak. Jedno jest pewne: przewodnik widział rzeczy, których nikt inny by nie dostrzegł i to z takiej odległości, że czułam jak się teleportuję do książki „Dom na Zanzibarze „/autorka miała to samo spostrzeżenie w czasie Safari/

Wszystkie rośliny, które nam opisywał wykorzystywane są w medycynie. Cała dżungla to jedna wielka apteka, której my Europejczycy nie dostrzegamy, bo przecież nie ma dołączonej ulotki! Zabrałam liście na pamiątkę, najładniejszy oczywiście zgubiłam w drodze powrotnej. Pamiętam miniaturową żabę, nie wiedziałabym co to, gdyby nie nasz Pan przewodnik, kwiat który zamyka się po dotknięciu (jak w filmie!) i małpi gaj. Były tak śmiałe, że bałam się, że zaatakują. Na szczęście atakowały tylko siebie nawzajem.

W ogóle czułam się taka mała w gąszczu palm i lasu namorzynowego – jak nigdy! Jedno jest pewne: byłam gościem zaproszonym do Edenu.

W drodze powrotnej złapałyśmy dala dala, przynajmniej tak nam się wydawało, bo generalnie złapałyśmy ‚carpooling’. Jechałyśmy w towarzystwie  garnka wypełnionego minimum 20 kg ryżu i dwóch kolegów, którzy jak to na mężczyzn przystało chcieli pokazać ile wyciska ich maszyna. Tak szybko w Afryce jechałam pierwszy i ostatni raz, chociaż nie powiem wiatr we włosach to to czego mi trzeba było !

Piesze wędrówki po centrum Paje.

Moją uwagę przykuła kobieta robiąca afrykańskie warkoczyki koleżance. TO BYŁO TO, o czym zawsze marzyłam! Pamiętam kiedy ok 12-15 lat temu weszły programy, dzięki którym do zdjęcia dobierało się fryzury. Oczywiście dobrałam sobie warkoczyki, wydrukowałam zdjęcie (na pierwszej drukarce w moim życiu) i zachwycona trzymałam je w książce. Dobra, dobra fryzura fryzurą, a w żołądku ssie. Zaglądnęłyśmy do pierwszego lepszego słomianego domku i oczywiście znalazłyśmy: ryż fasolę i szpinak :). Ania onieśmieliła ok. 6letniego chłopca, ale już po chwili złapali wspólny język i wygłupów nie było końca. Jedzenie dobre, raczej nigdy nie miałam i nie mam problemu z warunkami w których dane jest mi jeść. Jestem zdania, że skoro inni w takich jedzą, to znaczy, że wszystko jest ok.  Jest tak jak myślimy, a dobrych myśli nigdy za wiele ! Mąż naszej restauratorki zabrał radio pod pachę i odprowadził nas na plażę, abyśmy bez przeszkód  mogły przejść tutejszą dzielnicę mieszkalną i zrobić sobie lazurowy spacer wśród ulubieńców kitesurfingu na odcinku: Paje-Mbuyuni.

Nic Wam więcej nie napiszę, bo w mojej głowie już do końca dnia były tylko myśli dotyczące warkoczyków, także byle do jutra !

Noc spędziłyśmy w ciemnościach, żeby mrówki nie poczuły się zaproszone, a jaszczurki w spokoju wykonywały swoją pracę jedząc komary.

Teraz, z perspektywy czasu wydaje mi się, że wszystko tak lekko opisuję, a w momencie którym to się działo zdolność myślenia odbierało prażące słońce i piękno wszystkiego. Gdy jest Ci błogo słowa mogą zagłuszyć ten stan, dlatego lepiej jest przeżywać, zamiast paplać.

Tak właśnie było w Mbuyuni. Piękno odbierało mowę.

Autorką większości dzisiejszych zdjęć jest Ania Jankowska z Go Amelia Go

M.

Mbuyuni beach time.

No i nastał dzień, w którym trzeba było spakować manatki i ruszyć dalej. Nigdy  potrafię określić, czy zmiana jest dla mnie wielkim wyczekanym wydarzeniem, czy tylko wzbudza we mnie przeogromny lęk. W tym wypadku była to czysta ciekawość.

Tuż po śniadaniu Ania pożegnała się czule z koleżanką -medium z Finlandii. Na do widzenia Maria rzuciła jej tekst:’ wiesz, że znamy się od dwóch żyć ? Sprawdziłam to, dlatego nas tak do siebie ciągnie !’ Jak mogłaś mi Ania nie powiedzieć, że znacie się taaaak długo, no wiesz co ?!

Ostatni spacer, ostatnie śniadanie, ostatnia kąpiel w oceanie, wymiany zdań z małpami i w drogę !

Zatrzymałyśmy się oczywiście u naszego wspaniałego Pana Sklepikarza, by kupić wodę i się pożegnać. Dostałyśmy nawet prezent !!! Pasiastą reklamówkę z ceraty !

Oczywiście przyplątał się do nas MUZUNGU- mieszkający w Zagrzebiu Włoch. Chciał się z nami zabrać taksówką. My na ‚shared taxi’ zawsze chętne, w końcu im nas więcej, tym taniej! Niezadowolona była tylko jedna osoba: kierowca !

Co to była za podróż ! Parę chwil,a już zdążyłyśmy się dowiedzieć, że Chwaka to nie to, czego szukał nasz  o/upalony kolega. Ania stwierdziła, że dłuższa podróż z nim i upaliłaby się samym zapachem ;-).

Generalnie jego zdaniem Chwaka to ‚najgorsze miejsce na Zanzibarze’. Dlaczego, zapytacie ? Otóż nie ma imprez !!! Dlatego też mimo, że zapłacił z góry za tydzień zmienia miejsce już po kilku godzinach na Paje (ach ten jego włoski akcent [pAAAAdże]).

I pomyśleć, że to cisza przyciągnęła tutaj dwie dziwne białe kobiety, a nie impreza jak w Costa Brava. Także niestety musimy pogodzić się z tym, że głównej roli w ‚Pamiętniki z wakacji’ już nie dostaniemy.

Po drodze zatrzymała nas tutejsza policjo-mafia sprawdzająca papiery kierowcy (licencja taksówkarza, to rzecz rzadko spotykana, więc kończy się jak na Ukrainie: parę $ i Adios Amigos). Gdy tylko zobaczyłam trzymającego karabin policjanta w uniformie ( w szlafroku), to wierzcie mi skupiałam wszystkie mięśnie, by się tylko nie zacząć śmiać. Dlaczego szlafrok ? Może to coś odpowiadającego skórzanemu płaszczowi w rosyjskiej mafii, inny klimat, więc i inny materiał?

Generalnie podróż byłaby, krótka, gdyby nie to, że Włoch nie wiedział, gdzie się znajduje jego ‚hotel’.  Dosiadł się do nas tutejszy, który jak legenda głosi; znał to ‚słynne’ miejsce i po 15 minutach błądzenia dotarliśmy do kwatery naszego współtowarzysza. Z tą wyprawą już zawsze będzie mi się kojarzyć tropikalny pot wszystkich mężczyzn z taksówki. Czyli ostry, odbierający życie ‚zapach’ Blee.

Już tylko kilka chwil i jesteśmy  w

RAJU !

Niby Zanzibar, a jednak inaczej. Więcej ludzi, ale też więcej folkloru, więcej suahili, więcej wspaniałej muzyki (nie mylić z imprezami), więcej afrykańskiego życia!

Dostałyśmy klucze do naszego gniazdka. Miałyśmy aż 3 łóżka ! Nie skłamię jeśli powiem, że sama łazienka była wielkości ostatniego domku! Powietrze stało, czyli norma. Jedynym problemem był brak prądu: tymczasowy oczywiście, ale odpowiedzią na pytanie: kiedy można się spodziewać dostawy prądu było:

„POLE, POLE, HAKUNA MATATA” co oznacza mniej więcej:

Wyluzuj Muzungu z Euuuropy czy jak jej tam.

Brak prądu, brak neta = czas na zrobienie prania, rozeznanie wokół, spacer i plany na najbliższe dni,  smoothie z MANGO i soku z kokosa oczywiście ! Czytanie, rysowanie, PODZIWIANIE.

Internet znajdujemy kilka godzin później przy lodówce w restauracji.  Przydał się, aby powiadomić najbliższych, że jesteśmy na miejscu.

Zachwyt, wdzięczność za najlepsze potrawy wegetariańskie jakie kiedykolwiek jadłam (ciecierzyca w sosie kokosowym)i nowo poznanego towarzysza: PSA

Jak się okazało towarzyszów było więcej, ponieważ pojawił się prąd w naszym ‚zamku’. Niestety wcześniej niż my. Czekało na nas pozapalane światło i Zanzibarska Arka Noego: tysiące  niezbyt uroczych hiper mrówek wielkości paznokcia, komary, jaszczurki, kupki (no ja nie wiem kto się tam załatwiał), kraby (kopnęłam gościa ze strachu, że mnie zje: wybacz mi Boziu) i hiper konik polny.

I znów te moje lęki: co jest lepsze szczur widmo, czy jaszczurki i mrówki, jak ja u licha będę chodzić do łazienki w nocy jak mamy wykładzinę z mrówek.

-Ania, będę grzeczna tylko please mogę spać z tobą???!!!

-Nie no Heichel, mamy trzy, powtarzam trzy łoża małżeńskie !

-Ale mamo, mamo <sarkazm> mamy jedną niedziurawą moskitierę i mnóstwo ‚gości’.

-Dobrze dziecko, żeby mi to było ostatni raz !

-^^

 

A już jutro wyprawa do wioski, pierwsze koty za płoty z DalaDala i JOZANI PARK (jungle) trzeba przecież skorzystać z możliwości zobaczenia większej ilości zwierząt skoro w domu mamy ich ‚za mało’.

M

 

PS Nie załamałam się krytyką haha. Po prostu się zawiesiłam i witałam z N po jego powrocie z Dubaju. Plan jest taki, by pisać dalej i już ! A jedyne co możecie zauważyć, to, że każdy komentarz jest dla mnie WAŻNY !

Asante Sana.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Marudna Marta

Ten dzień zobrazowałabym bardzo prosto i bardzo krótko.cramp

Kiedyś byłam na jakiś warsztatach, gdzie by szybciej zapamiętać nasze imiona poproszono ‚słuchaczy’ o przedstawienie się wg schematu: Imię + Przymiotnik zaczynający się na literę twojego imienia. Padły Ambitne Anie, Miłe Małgorzaty, Troskliwe Tosie i Ja- Marudna Marta. Tak, wszyscy zapamiętali tylko mnie, bo kto daje tak mało przyciągający przymiotnik? Na stówę, to był jeden z tych kobiecych dni. Ten sam, który miałam w Chwaka trzeciego dnia pobytu (a zarazem ostatniego).

Nie ma tego złego. Byłam takim monstrum, że pisząc pamiętnik pewnie bym wywaliła każdą kartkę i żaden szczur by mi nie podskoczył. Dlatego też od tego dnia zaczęłam prowadzić pamiętnik rysunkowy (i tak do końca wyjazdu). Dzień Kobiet (obchodzony co miesiąc) jest dniem, w którym nie ma co rysować, bądź lepiej, by świat tego nie ujrzał.  Narysowałabym siebie jako głaz, jedzenie wokół i mnóstwo chmurek z napisem: ‚Dlaczego Ja?” Nie martwcie się, będzie lepiej z każdym dniem.

Póki co śniadanie zjedzone, ptaki ćwierkają hymn nawet w czasie KASKAZI (północny monsun). Człowiek zaczyna zauważać szczegóły (bambusowe ścieżki). Przywykam do tych samych pytań z Office Pod Palmą. Obserwuje niemożliwie zlewający się oceanem horyzont. Powrót do wioski okazuje się być tym wyczekanym przez resztę. Budka z ‚frytkami’ (wiecie tutaj uważa się, że niedopieczone frytki to prawdziwe frytki) okazała się być restauracją w garażu, z jednym stolikiem i dwoma krzesłami (jestem prawie pewna, że przyszykowanymi dla Nas).  Oczywiście wtórowali nam ‚kucharze’. Śmiechy, hihi i marudna Marta z dystansu patrząca na wszystko. Ania była baaardzo zakłopotana, bo w pewnym momencie zobaczyła w kącie coś białego ! Otóż był, to chłopak, który dzielnie obierał ziemniaki na frytki. Było tak ciemno, że owe ‚coś białego’ było śnieżnobiałym uśmiechem tego chłopaka, (wtopił się w tło).  Dopiero uśmiech go zdradził !

Żadne sarkastyczne żarty Ani nie pomogły mi tego dnia (w stylu beka z moich klapek na basen ‚California style’, które są najwygodniejszymi jakie mam, marka: Auchan). Koledzy z Office Pod Palmą też szybko odpuścili, rozumiejąc, że dziś hakuna matata ze mną nie będzie. Nie trudno jest ukryć, że jako dwie kobiety radziłyśmy sobie na wzajem w podróży. Ania radziła mi, by pukać do toalety, dając czas szczurowi na ucieczkę, ja mówiłam Ani, że spali sobie te swoje piękne ramionka i będzie jej schodzić skóra jeśli raz dwa nie założy chustki. Biedne dziewczę nie posłuchało rady Martusi i jak to zobaczycie na rysunku spaliła nie tylko ramiona.

Ten dzień uwieńczył otwarty bufet w hotelu. Bo przecież to ten dzień kiedy lepiej dać te 10 $ i najeść się jak świnia, zaspokajając swoje idiotyczne nastroje lodami waniliowymi i kawowymi razy 4. Nawet jeśli potem będzie Cię bolał brzuch. Phi przecież już od rana bolą Cię krzyże (jak ‚widać’ na rysunku)

Carpe Diem  !

WP_20160217_15_05_10_Pro.jpg

A !!!!
Na koniec jeszcze jedna akcja. Przeglądam sobie teraz ten pamiętnik. Obserwujcie Lifeaspiration każdego dnia po południu/wieczorem. Na prawdę jest jeszcze parę…naście sytuacji wartych przeczytania. Okres kiedyś się kończy 😉

P.S Autorką większości zdjęć tego dnia jest Ania Jankowska

M.

Office Pod Palmą. Zanzibarskie opowieści, Chwaka dzień drugi.

19 stycznia.

Generalnie pierwsza noc pod moskitierą, a nawet pod dwoma. Nie mogłam zasnąć, bo bałam się, że wstając w nocy zapomnę i się uduszę, albo zapomnę zapukać do toalety i szczur powie: ‚chwila, zajęte’.  Po godzinnych rozkminach padłam. Obudził mnie upał (jak to w styczniu bywa;-)). Gdy na śniadanie zobaczyłam: jajko, parówki, dżem byłam nieco niezadowolona, przecież ja chcę spróbować czegoś czego nie znam, a nie śniadanie europejskie. Poratowałam się sokiem z ananasa i śniadanie spędziłam myśląc o zupie, którą jadłyśmy wczoraj z tutejszymi i o owocach z targu rybnego.

Po śniadaniu bardzo chciałam popływać w oceanie. Pustka. Generalnie to słowo dobrze opisuje zanzibarskie plaże (przynajmniej te na których byłyśmy). Raz, dwa, trzy… już mam dotknąć wody moją stopą…

– Jambo, Mambo !
-Jambo ? (przecież NIKOGO nie widziałam idąc w tę stronę)
I tak oto dziesiątki pytań po kolei: you are alone? you have husband? you want to go to Jozani Park, Spice tour? Don’t be afraid my FRIEND !
– Gdy już odpowiedziałam na wszystkie pytania z quizu i ładnie podziękowałam, kolega stwierdził: you don’t like me, you don’t want to talk with me! If you will change your mind I will waiting there !
– There czyli where ?
– In my office
– Myślę sobie. Jaki office, tu nic nie ma, same palmy?!
Tak oto okazało się że office w sprawie wycieczek znajduje się ? POD PALMĄ.
Dumna nazwa: OFFICE POD PALMĄ została drugą ważną sytuacją wyjazdu zaraz oświadczynach Ahmeda w Turcji (Anka skończyły mi się jego wizytówki, ja mam wielką nadzieję, że zostawiłaś chociaż jedną na czarną godzinę?). Mało tego po godzinie 16 Office pod Palmą zamieniał się w GYM pod Palmą (ach te podnoszenia się na palmie). Najważniejsze nie myślcie sobie, że office pod palmą się poddał ! Co to to nie, naczytali się ‚technik sprzedaży’ i podchodzili ZA KAŻDYM razem, gdy szłam w kierunku wody.
„Heichel, idź porozmawiać ze swoimi kolegami, bo już czekają, ja do nich siły nie mam”  – Tak oto dopingowała mi Ania. Po kilku próbach,podejściach odpływ był tak ‚długi’ (jak to określić inaczej?), że pewnie idąc godzinę i tak nie dotknęłabym wody, tylko ewentualnie jeżowce. Pozostał, więc basen. Nieco zdegustowana brakiem oceanu udałam się w tamtym kierunku.  Po 3 minutach zrobiło się wielkie zamieszanie na drzewie obok. Co tam zamieszanie, to była bitwa pod tytułem: „Pan tu nie stał !”
I stało się ! zobaczyłam pierwszy raz  ‚rude małpy z Zanzibaru’ ! Jedyne, występujące tylko tutaj.  Gdy tak skakałam wokół nich, stając twarzą twarz i czekają ‚ugryzie, czy nie ugryzie’ zdałam sobie sprawę, że udało się niemożliwe. Zostawiłam problemy osobiste w Polsce, na tamten moment uleciało wszystko ! Małpi gaj ! Małpie mamy z przyczepionymi małymi. Może wyda Wam się to głupie, ale stałam niecały metr twarzą w twarz z Małpim Kolesiem i wydawało mi się to tak śmieszne, w sensie stoi je, pluje i gapi mi się w oczy w stylu: ‚masz, popatrz jak jem i się nie podzielę !’ Zrozumiałam już zagadkę poprzedniego dnia, gdy zostawiłam przy basenie dwie bułki, a została jedna !
Wróciłyśmy do wioski ! Dzieci biegające boso wtórowały: ‚pen school’i czekały na zeszyty,  brak zajęć w szkole, brak zupy (ba, jakby jej tam nigdy w ogóle nie było !) Tylko sprzedawca ten sam ! A w innym ‚sklepie’ słyszę: hi, do you remember me ?  Anki śmiech:’ no weź Heichel, wszędzie koledzy. Wstyd się przyznać, wiem, że rozmawiałam z dużą ilością ludzi, wszyscy mnie pamiętali (duża, biała), dla mnie jednak każdy wydawał się podobny, w sensie ten sam kolor skóry…
Dzieci obdarowane, mango zakupione, ocean zdobyty, pierwszy deszcz=pierwsze powietrze, a zamiast zupy ‚Słodka Chwila Dr. Oetkera.
Jedno z kolacyjnych dań: Banan na słono w sosie kokosowo – curry . Pierwsze nieziemskie rozkosze podniebienia.
Do jutra !

Jambo, Jambo bwana, Habari gani?

Niedziela wieczór /Poniedziałek (17-18 stycznia)

Lot do Dar Es Salaam opóźniony. Zmęczenie unosi się w powietrzu (w końcu jestem w podróży od piątkowego wieczoru). Jeszcze nie wyleciałyśmy, a już czułam w środku, że ta podróż będzie miała wpływ na moje postrzeganie świata, życia.

Nauki Anny sprawiły, że od razu w samolocie zamówiłam wino, a raczej dwa wina ( i nie miałam zamiaru ich pić !) na późniejsze okazje. Dowiedziałam się, że nasze Turkish Airlines są w czołówce najlepszych linii lotniczych na świecie. Przez 8h lotu na zmianę rozwiązywałam sudoku, oglądałam filmy z francuskim lektorem, spałam i piłam hektolitry wody. Dotarłyśmy do Dar Es Salaam ok 4 rano. Siłą rzeczy miałam na sobie zimowe ubrania.

Wychodzę. W głowie: no dawaj Marta twoje pierwsze spojrzenie na czarny ląd. Powiem tak: powietrze stało i się nie ruszało. Wystarczyło 5 minut ( już po przebraniu się w coś lekkiego), by pot spływał mi z czoła. Czekałyśmy ok 45 min na wizy. Zostałam wywołana jako: [Marta Marija] (po hiszpańsku). Tylko moje niemieckie nazwisko nie chciało za nic w świecie pasować do tego hiszpańskiego nurtu. Humoru mi nie brakowało. Pierwszy raz widziałam, by ‚służba graniczna ‚miała na sobie białe fartuszki lekarskie. Byłam pewna, że to pielęgniarki czy coś, a tu masz CI tanzańskie uniformy. Przy kontroli bagażowej kobiety ubrane jak na ‚tutejszą imprezę’: mnóstwo biżuterii i chusty. Na zewnątrz, na chodniku znajdował się stół. Tak, duży stół pod chmurką, który służył za biuro dla taksówkarzy, przekrzykiwali się kto nas bierze i za ile. Odpuściłyśmy na moment by rozmienić $ na szylingi tanzańskie. (Tutaj ciekawostka, a nawet dwie: nie rozmienią wam banknotów wydanych przed 2009r, dwa: pieniążki rozmieniajcie w Dar Es Salaam (nawet jeśli jest to lotnisko) 1$= 2250 szylingów tanzańskich, a nie na Zanzibarze: 1 $=1900/2000 szylingów. Rozmienianie kasy na wyspie jest zawsze mniej opłacalne niż na lądzie). Dostałyśmy swoje kilkadziesiąt tysięcy (aż poczułam się bogata) i ruszyłyśmy do biur(k)a. Musiałyśmy się dostać do lotniska krajowego (odległość 1km) cena: 10 $ (biały płaci więcej), kolega Czech zabrał się z nami i tak wyszło nam nieco taniej. Poczekaliśmy chwilę przed lotniskiem bo było zamknięte. Otworzono nam i oczom mym ukazał się afrykański styl; wszędzie boazeria wykładzina na wejście. Myślę, że sala gimnastyczna w PL prezentuje się lepiej, aczkolwiek nie było źle ! Domowe warunki, w tv leciał afrykański fitness, każdy kto pali mógł sobie wyjść na zewnątrz i pospacerować wokół samolotów bez żadnej kontroli. Wózek na bagaż był, ale jeden na całe lotnisko, więc używali go pracownicy (przecież jakoś muszą dowieźć do samolotu nasze plecaki z tureckimi pamiątkami. Hakuna matata ! Jak ogarnęłam, że będziemy lecieć takim pyrtkiem, gdzie jest miejsce dla 8-12 pasażerów to nie wierzyłam, że to coś się wzleci ku niebu. Faktem jest, że musiałam być zgięta w pół, by tam wejść i by się zmieścić :). Nasz na oko 16 letni pilot dał radę, a my siedziałyśmy tuż za nim (był to czas kiedy Ania robiła zdjęcia na prawo i lewo nie wiedząc, że nie ma kart do aparatu i że w drodze powrotnej będzie drugim pilotem !). Zaciekawiło mnie jak ta puszeczka, w której siedzimy się rozpędzi, co tam rozpędzi jak w ogóle będzie lądować. Fakt, trochę nas znosiło na różne strony pasa przy lądowaniu, ale grunt, że Zanzibar w tle! Jeszcze na lotnisku w Dar Es Salaam widziałam polską parę. Kwestia taka: zauważyli, że ja i Ania to Polki (come on, słyszeli też, że nie jesteśmy polskimi burakami) i siedząc obok nie odezwali się do siebie przez cały czas, byśmy się nie kapnęły. No niestety dla nich, widziałam ich paszporty wcześniej. Myślę  sobie: żenada. Ale, ale ledwo wysiadłyśmy, ogarnęłyśmy się z bagażami a przy wejściu kogo my tu mamy ? Polską parę próbującą się targować o taxi. I nagle jak ręką odjął raz dwa i do nas po polsku, żebyśmy się ten tego złożyli na taksówkę i w ogóle. Jechaliśmy do tego samego hotelu. Prawda jest taka, że od pierwsze sytuacji, gdy udawali, że nie są z PL nie chciało mi się nawet z nimi gadać, chociaż mieli co opowiadać, bo wracali z safari etc.

Zanzibar. Na początku, patrząc na mapę myślisz:  miejscowości są tak blisko siebie ! Potem patrzysz, a drogi są tak skonstruowane, że będąc w miejscowości B i chcąc jechać do miejscowości C,  musisz się najpierw wrócić do miejsowości A. Tak oto cena za taxi ze Stone Town do Chwaka wyniosła 40$ (podzielić na 4 osoby uf).

Najważniejsze, że cel osiągnięty ! Jechaliśmy i jechaliśmy i oglądaliśmy wszystko, co jest wokół nas. Palmy, mango, i jeszcze raz  mango i ananasów w przydrożnych sklepikach i zwyczajny jak na ‚europejskie standardy’ syf.

Chwaka Bay Resort. Poniedziałek. Zanzibar, dzień pierwszy, podróż dzień trzeci.

Gdy już jakimś cudem nasza taksówka dowiozła nas po kamieniach do hotelu zwyczajnie nie wierzyłam. Nie wierzyłam, że tam jestem, że te palmy są prawdziwe, że te dachy z palmy są prawdziwe, że te kobiety i kwiaty są tak piękne, że ten sok z mango jest taaak dobry, leżaki hand made są prawdziwe. Jedno czego nie ogarniałam, to po co człowiekowi basen, kiedy woda jest 50m od domku ?

Odpowiedź brzmi: odpływy i przypływy.

Byłam bardzo zmęczona. W planie było się wyspać, a potem to wszystko ogarnąć. W końcu dopiero ok 11 rano.  Zamiast spania wystarczył prysznic. Ogarnianie miejsca, wody, ciszy. Nie było nikogo, nie licząc starszej kobiety – medium z Finlandii, która spędzała tam kilka miesięcy rocznie i parki Polaków. Woda nie była iście lazurowa, jak w kolejnych miejscach, ale była piękna !

Przychodzi ten moment, kiedy do życia budzi się żołądek, a raczej taki głód i pragnienie, że zupka chińska nie wystarczy !  Nasi polscy ‚znajomi’ zjedli w hotelu. Ja widząc ceny stwierdziłam: no way. Tym sposobem uzgodniłyśmy z Anią, że idziemy do wioski po wodę i żarełko !

Po drodze zdjęcia, zdjęcia, które po powrocie do PL okazały się być nieostre. I ludzie. Jambo, mambo ! Zebranie ludności nad łódką, szkoła, fish market, a nawet szkoła finansów (okna były !). Co tam szkoła ‚dworzec’ pod drzewem to dopiero ! Byłyśmy atrakcją popołudnia, pewnie jedynymi, które wyszły z hotelu ! Od razu Wam powiem, owszem spanie w hotelu ok, ale nie wierzyłam, że są ludzie, którzy jadą taki kawał drogi, by siedzieć tylko w hotelu i na prywatnej plaży, no proszę Was, przecież to Afryka, jak można nie chcieć jeść z tutejszymi tylko jakieś posiłki pseudoeuropejskie w hotelu !

Znalazłyśmy sklep, wykupiłyśmy całą wodę czyt. 4 butelki (1000 szylingów = 1,5l), kolega wskazał nam  ‚resto’  z szaszłykami. Nie jem mięsa od ponad półtora roku, więc to Ania skusiła się na owo danie (jedyne w ofercie). Idąc parę metrów dalej zobaczyłam stół i kogoś kto je zupę. Początkowo nie wiedziałam, czy to np nie jest tak, że ktoś sobie je zupę przed domem. Ryzyk fizyk, no choice, no English. Podchodzimy i na migi pytamy, pokazujemy. Szczytem było moje pytanie czy w zupie nie ma mięsa. TO pytanie padało wiele razy, bez zrozumienia haha !

W każdym razie otrzymałyśmy miskę z zupą, prażoną cebulą jak miewam, i różowymi kulkami z ziemniaków ( coś jak ziemniak w cieście). Ostre, pyszne nie wiadomo z czego, ważne, że zielone ! Dokupiłyśmy nawet bułeczki. Wracając skusiłam się i zaopatrzyłam się jeszcze w  kilka mango.  Wiecie teraz myślę, że oni specjalnie mówią cenę z kosmosu, by sobie z Tobą pogadać i zobaczyć jak się targujesz, ba… oni wręcz czekają na to!

Wróciłyśmy. W głowie pełno planów, że jutro zaniesiemy długopisy do szkoły, znów zjemy zupe za 500 szylingów (ok 1zł) i mango (1zł) i po zabójczych cenach za taksówki zaoszczędzimy małe co nie co.

Tanzania to kraj malaryczny. Nie zaleca się chodzenia ‚roznegliżowanym’ wieczorem, właściwie w ogóle nie zaleca się chodzenia wieczorem, bo nie ma tutaj lamp, albo prądu, albo jednego i drugiego. Ania przystąpiła do lekcji nr 1: Ej Heichel,  widziałam kupę szczura w łazience. Zamknij mydło… Albo nie, zostaw ! Zobaczymy czy je obgryzie, a  i jak idziesz w nocy siku to pukaj do toalety, żeby szczur zdążył wyjść przed twoim wejściem.

Lęki, lęki. Komary, komary. Mugga, Mugga (środek na komary tropikalne).

Wieczór spędziłam przed domem jedząc mango (sama byłam jak mango). Było tak dojrzałe(wielkości małego arbuza), że odcięłam główkę i jadłam łyżką wokół pestki. To co mamy w PL to nie jest mango, a przynajmniej z tanzańskim mango nie ma NIC wspólnego ani ceną, ani wielkością, ani dobrocią !

A już jutro znowu wrócę na targowisko  !

Podróżujesz ze mną ? Może inni też zechcą! Polub fanpage, skomentuj, doradź 🙂

W stronę słońca. Zanzibar.

Na parapecie leży Mieszko (maska przywieziona z Tanzanii), za oknem dobijająca szarość późnego popołudnia, za ścianą słychać stukanie piorących się butów, a w głowie myśli, o tym, że jeszcze 13 dni temu  byłam w Tanzanii i rozkoszowałam się jej pięknem.

Nigdy wcześniej nie przyszła mi do głowy Tanzania jako cel podróżniczy. Tajlandia milion razy, ale Tanzania?  Życie jest tak piękne, że okazje same pukają do twoich drzwi. To od Ciebie zależy, co zrobisz. Brak decyzji to też wybór, a okazje pukają tu i teraz. Nigdy nie mamy pewności czy to, czego odmówiliśmy sobie wczoraj zapuka raz jeszcze za rok, dwa. Dlatego też, kiedy Ania napisała do mnie: Heichel jedziesz ze mną na Zanzibar? (będąc pewna, że napiszę: nie, bo…) powiedziałam: Tak, przecież po to poszłam pracować do korpo, dość już odkładania marzeń na później. Faktem jest też że trafiła idealnie na moment: ‚co ja robię tu …uu[…]’

Kupiłam bilet i na dwa miesiące zapomniałam o Tanzanii. Obudziłam się, gdy Ania zaczęła się pakować, a ja zdałam sobie sprawę, że tydzień przed podróżą to czas, kiedy powinnam już pomyśleć o stroju kąpielowym. Co tam strój, to czas w którym powinnam sobie zdać sprawę, że naprawdę wyjeżdżam. Szczepionka załatwiona przed świętami, plecak pożyczony od kuzynki i wszyscy wokół szczęśliwi, że jadę w takie miejsce. A ja ? Docierał do mnie tylko fakt, że brakowało mi 300$. W każdym razie w piątek, 15 stycznia 2016 roku, spakowałam letnie rzeczy, mugga, 250 długopisów dla dzieciaków, crocsy, kilka kremów przeciwsłonecznych, olejek kokosowy, etc i ruszyłam na lotnisko w Krakowie. Na lotnisku czekał na mnie autobus do Pragi ( brzmi to co najmniej paradoksalnie, nie?). Jechałam w towarzystwie Brazylijczyka i Francuza, i wszyscy skakaliśmy  z radości (a raczej z zimna czekając w nocy na pociąg w Ostravie). Już o 6 rano Praga wzięła mnie w ramiona. Dotarłam do hotelu Three Crowns gdzie urzędowała Ania, padłam na 2 godziny i potem powoli myśli nabierały tempa, że wieczorem będę już w ?

Turcji.

W Istambule spędziłyśmy jeden dzień. Droga do hotelu (Lotus) Ahmeda była długa i zawiła. Krążyłyśmy w kółko po Stambulskim Kazimierzu i w końcu któryś z kolei mężczyzna wskazał nam nasz obiekt. Wystrój hotelu można by rzec – światowy.

Kuchnia iście amerykańska: czerwone kanapy, duże okna etc. W pokoju: czajnik na łóżku, sztuczne kwiaty nad lustrem, i żarówka o najmniejszej mocy w łazience. Ania była obsypywana miłosnymi wyznaniami i wizytówkami właściciela hotelu do samego wyjazdu.

Niedziela.

W mieście  praktycznie nie było turystów ( kilka dni wcześniej przy Blue Meczecie miał miejsce atak terrorystyczny). Miałyśmy ambitny plan zwiedzania, jednak gdy tylko znalazłyśmy się na terenie Spice Market (po wcześniejszym prześwietleniu, czy nie mamy bomby), już wiedziałam, że mogę tu długo zabawić zachwycając się wszystkim od miedzianych czajniczków do biżuterii. Jak ja się hamowałam- proszę Państwa ! Przecież to dopiero początek podróży, muszę mieć miejsce w plecaku i siłę, by go dźwigać !

Faktem jest,że tyle ile wytargowałam w Istambule, nie wytargowałam jeszcze w żadnym miejscu. Jak to twierdzi Ania: Turcy tak gapili się na mój ‚afrykański tyłek’, że płaciłam wszędzie tyle, ile uważałam za stosowne.

-Ile kosztuje ten talerz ?

-20 lirów ( 3 liry=1e)

-hm, ale on tu ma…. o plamkę ma !

-ok,15 ?

-20, ale biorę jeszcze: podstawki pod herbatę sztuk 3 i miseczki na torebki z herbaty sztuk 3 i 2 magnesy

-NO WAY

-Uśmiech od ucha do ucha i po sprawie !

Niestety ze względu na okulary Prady na nosie Ania miała nieco gorzej…

Nie mogę pisać o Turcji bez słowa o pogodzie.

Deszcz lał strumieniami cały dzień. W planie Hagia Sophia, Blue Meczet, Grand Market, a w butach dziura i powódź.

Wejście do Hagia Sophia nie należało do najtańszych (10e), jednak fakt, że nie wiem czy będę mieć jeszcze taką okazję był decydujący. Największe wrażenie wywarły na mnie biegające po całym obiekcie koty. Samą bazylikę powinno się zobaczyć i docenić ze względu na historię, ale nie było to jedno z najpiękniejszych miejsc, w których byłam albo po prostu nie mój klimat. Nocą na pewno przedstawia się ładniej. Tutaj też zepsuł się aparat Ani (wielka szkoda, że na początku wyjazdu).

Pięknym miejscem okazał się Blue Meczet jednak ze względu na pogodę i zdjęcia z telefonu piękna tego nie ujrzycie 🙂

Wylewanie wody z butów  przed wejściem i zakładanie ich z powrotem przy wyjściu z Meczetu, a potem ponowne ich ściąganie w trakcie kontroli na lotnisku pozostanie w mej pamięci jako nauczka na przyszłość: zawsze wyposażyć się w coś przeciwdeszczowego.

Długo kręciłyśmy się też po Grand Market, jednak jedyne co widziałyśmy to morze straganów z podróbkami Nike etc. Godziny w deszczu i plecaki  25-30 kg odebrały nam możliwości i siły by brnąć w to dalej.

Istambuł jest miejscem do którego wrócę z pustą walizką do zapełnienia 😉

Zaczynam skromnie, by z marszu nie raził Was w oczy lazurowy kolor Oceanu Indyjskiego wokół Zanzibaru. To zostawmy sobie na jutro !