Tag Archives: Rock Restaurant

Chrzest księżniczki na ziarnku grochu.

Jestem w raju to i wypadałoby się budzić jak księżniczka: śpiew ptaków, uroczyste odsłonięcie dwóch moskitier, promienie słońca wpadające przez okna, szum fal i zapach mango.

Dzisiejszy poranek ‚nieco odbiegł’ od tej wspaniałej opowieści. Owszem śpiew ptaków i szum fal na pewno dałoby się usłyszeć, gdyby nie spało się w KORKACH do uszu. Generalnie często budzę się wcześnie, więc 6 rano jest wyczynem tylko na wakacjach. Chciałam się upewnić czy wszystko wokół jest tak piękne jak dnia poprzedniego i zasnąć raz jeszcze, jednak coś mi na to nie pozwalało. Mianowicie mój raj mogłam objąć tylko jednym okiem ?! Drugie nie chciało się otworzyć.

Pierwsza myśl w głowie: no nie… powtórka z dzieciństwa, bez jaj… Spojrzałam w lustro: ugryzł mnie komar w powiekę. Myślę sobie; lepiej żeby Ania tego nie zobaczyła tak wcześnie.

Plan na dzisiaj to Rock Restaurant (wpisując Zanzibar w google image zawsze jako pierwsze wyskoczy wam to ‚słynne miejsce’) i zdjęcia…. No, ale przecież to było oczywiste, że jak na ‚księżniczkę na ziarnku grochu’ przystało komar krwiopijca/wampir ugryzie mnie  i pod milionem moskitier.

Calcium, rumianek, lodowata woda i leżakowanie – mój wypasiony sobotni zanzibarski poranek.

„Make UP” (co by dzieci nie pomyślały, że jestem CZAROWNICĄ), potem z modlitwą na ustach i nadzieją w sercu (że nie będziemy długo czekać na dala dala) ruszyłyśmy do słońca.

Przypominając sobie tę drogę w głowie wciąż mam piosenkę: ‚iść, ciągle iść w stronę słońca’ jednak w jakimś zbyt słonecznym wydaniu 😉

5, 10, 15 …20, 25, 30

(nie, nie mam na myśli tego starego programu młodzieżowego)

I tak kolejne minuty bez dala dala.

Naszym oczom ukazała się taksówka.

Pewnie Ania w moich-swoich za dużych crocsach i ja z ‚podbitym przez komara’ okiem wywarłyśmy wrażenie na taksówkarzu, bo nawet nie zaproponował nam ceny z afrykańskiego kosmosu !

Patataj, patataj, głazy, kamienie i jesteśmy !

Rock Restaurant Cafe

Nie wzięłyśmy pod uwagę praw natury tzn ODPŁYWU, więc na zdjęcia sobie poczekamy.

Po 5 minutach już miałam swoje grono przyjaciół, czyli: masaja, który chciał sobie zrobić ze mną zdjęcie, chłopaka posiadającego rower, koleżankę śpiewającą po angielsku (pokazująca eyes jako nose), kolegę, który wyciągnął nóż nie po to by mi nim pogrozić, ale by wydłubać dla mnie muszlę z piasku, i moją śmieszkę, która była smutna, że jestem tak skąpo ubrana (odkryte ramiona), ale zaraz gdy zrobiła mi burkę była najradośniejszym dzieckiem na plaży.  Anię natomiast ‚porwał odpływ’, czyli  ani widu, ani słychu przez co najmniej godzinę (mimo, że wołała mnie gdzieś z oddali).

Czas spędzony na tańcach i swawolach z dzieciakami na plaży uważam za jeden z najwspanialszych momentów w Tanzanii. Te wszystkie psychologiczne etapy, czyli: one dollar, water, money, potem zabawy, robienie sobie zdjęć, śpiewanie i to smutne pożegnanie: ‚see you tomorrow!’, a przecież tomorrow, to mnie już tutaj  nie będzie… Oczywiście było kilku przyglądających mi się muzungÓW i pytań, czy wszystko w porządku (bawię się ‚przecież z tutejszymi), przyszedł też manager/kelner z Rock restaurant (tutejszy) zadający mi to samo pytanie. Jakie było jego zdziwienie, gdy zawitałam w tej knajpie kilkanaście minut później.

Wywróciłam oczami do góry na dół, gdy zobaczyłam ceny w tym miejscu.

8$ za dwie gałki lodów ?

Nie mogłam się pogodzić z tą kosmiczną ceną. Wiedziałam, że tak na prawdę płaci się tam za widok z restauracji (lody ponoć też jedne z najlepszych w okolicy), ale nie pomagało mi to nic, a nic.

Zamówiłam. Lodów wciąż nie było (mimo, że minęło 30 minut), a kelner zdążył już zabrać pusty ‚kieliszek’ Ani. Pytam się co z moim zamówieniem, koleżanka już skończyła, a ja wciąż czekam. Chciałam powiedzieć, że już nie chcę żadnych lodów…. Kelner był baaardzo zakłopotany, bo po prostu zapomniał o moim zamówieniu, po 30 sekundach przyniósł lody i powiedział, że na koszt firmy.

RockRestaurant

To się moi drodzy nazywa ‚szczęście’.

Cały dzień szczęścia! Na powrotne dala dala czekałyśmy tylko 2 minuty, a jechałyśmy w towarzystwie żywych ośmiornic zapakowanych w gazety….

Kurs daladala no gdzieżby indziej jak nie do PAAAAJJJJJJEEEE (znów nie spotkałyśmy kolegi Włocha.. pewnie zabalował).

Skoro już jestem na miejscu, to postanowiłam wziąć to szczęście w garść i spełnić marzenie o afrykańskich warkoczykach !

Salon kosmetyczny (wchodzą dwie muzungu).

Dwie fryzjerki wymieniają się spostrzeżeniami w swahili.

Pewnie coś na kształt:

-Ty, Gienia patrz ! Muzungu chce sobie warkoczyki zrobić na tych swoich nitkowatych włosach, przecież tu nawet klej nie pomoże żeby to się kupy/dupy trzymało.

-E tam, jak chce to niech ma i się cieszy.

Były w trakcie robienia warkoczyków tutejszej piękności. No takich włosów to niestety chyba nigdy nie wyhoduje…

Trwało to długo, Ania zdążyła pójść do Mbuyuni. Czekała mnie zatem droga powrotna ‚w samotności’ ( dobry żart, w Afryce nigdy nie jesteś sam).

Warkoczyki muzungu stały się wielkim wydarzeniem dla mieszkańców Paje. Chłopcy kręcili się wokół salonu, pukali, żartowali, zaglądali. Dzieciaki wracające ze szkoły potykały się o kamienie, bo zamiast na ‚drogę’ patrzyły na mnie. Pan z ‚restauracji’ zaprosił mnie na obiad. Także zostałam ‚twarzą’ ryżu, fasoli i szpinaku!

Droga do domu była baaardzo przyjemna, wszyscy pozdrawiali mnie jak ‚królową Elżbietę’ słowami: ‚hey Sister!’ Ludzie zatrzymali dla mnie dala dala, które podwiozło mnie pod sam hotel. Wychodząc poczułam się jak prawdziwa księżniczka (na ziarnku grochu oczywiście), która właśnie spełniła swoje afrykańskie marzenie!

Obsługa hotelu zakochała się w moim image, nawet dostałam mrożoną kawę!

Ania wciąż rozkminiała czy jest możliwe, by miała warkoczyki na swoich króciutkich niteczkach , czy nie… A ja przeżyłam mój szczęśliwszy dzień . Dla każdego coś innego. Jedni potrzebują perfum Dior, inni mieszkania, czy tytułu magistra, a mi wystarczyły warkoczyki !

Hakuna matata.

Tylko jak w tym spać?

Wasza M

Lifeaspiration